czwartek, 25 marca 2010

Cały ten zgiełk

W końcu obejrzałam, bo w końcu kurier znalazł drogę do mojego domu...
Cały ten zgiełk, All That Jazz, reż Bob Fosse, 1979
Wspaniały.
Mistrz K. miał rację.

Przy tym filmie NINE skurczył sie do niebytu.

środa, 24 marca 2010

Mieszanka marcowa

I wyjęło mnie trochę piśmienniczo w ostatnich tygodniach, w związku z czym mam ewidentne zaległości w moich filmowych zapiskach, jako, że oglądniczo wcale się nie nudziłam, choć (!) dałam sobie lekki oddech.

*** Dla zabicia nie wiem czego czasu, nudy, smutku końca zimy (...) zarzuciłam na odtwarzacz polecony film Swaty (The Matchmaker, reż. Mark Joffe, 1997). Polecony! Byłam oburzona. W sumie nadal jestem. Co za okropny film, a okropny bo główna aktorka jest kwadratowa i w ogóle nie niesie filmu, w sensie nie unosi. Miała być komedia z romansem w tle, a śmiesznie było słabo, z romansem - niewiadomo. Zakochanie bohaterów niewiarygodne. Napiecie erotyczne między nimi? mniej niż zero.

*** O czym to ja myślałam w kontekscie mojego ulubionego Jacusia? A! o Bobie Rafelsonie. Własnie i prządka myśl moja skoczna a nieprzywidywalna doprowadziła mnie do filmu Angry Management - w polskiej wersji językowej Dwóch gniewnych ludzi (rez. Peter Segal, 2003). [tytuł polski ujdzie, choć uważam za nachalne marketingowe nawiązanie do Lumeta] Nie miałam żadnych oczekwiań i jak to zazwyczaj ma miejsce w podobnych okolicznosciach, podobało mi się. Więcej! Utożsamiłam się z głównym bohaterem i to pomimo, że zagrał go Adam Sandler (kurczę nawet się do niego przekonałam). Chłopak, przez nieprzyjemne zdarzenie z przeszłosci nie może odnaleźć w sobie Złego, a jeśli nie moze go znaleźć, to nie może go kontrolować. Aż nagle pojawia się Dr Buddy Rydell, który ma specyficzne metody terapeutyczne. Szczególnie jedna bardzo mi przypadła do gustu i od momentu obejrzenia kultywuję ją kiedy mogę.
Oto ona:


*** Crab Trap ( El vuelco del cangrejo, reż. Oscar Ruiz Navia, 2009). Nie jest to może mistrzostwo swiata, ale ma w sobie niesamowity czar. Może bit, niepasujący zupełnie do krajobrazu, może ryby, których nie ma już w wodzie, ale są w szopie hotelarza, może dziwna, ale jakże czuła relacja Daniela i Lucii. generalnie warto. Polecam.

*** Nie polecam zaś zdecydowanie  Templariuszy. Miłość i krew (Arn - Tempelriddaren reżyseria, reż. Peter Flinth, 2007). Nudne. Zupełnie bezmyślnie sztukowane jazdą konną (zupełnie jak w Quo Vadis, galopujący Marek Winicjusz), pejzażami. Reżyserii nie widziałam tam praktycznie wcale. Bylam tak strasznie zniesmaczona, że aż się pocieszyłam, ale o tym potem.


*** W Kinie Muranów Education, czyli Była sobie dziewczyna (reż. Lone Scherfig, 2009)

Edukacja czy dydaktyzm?
Właśnie. Film brylantowy, inteligentny, postaci spójne, wszystko elegancko trzyma się kupy i widza w napięciu aż do... jakiejś 85 minuty. Po co? Komu? Czemu? To natarczywe wytłumaczenie? To wystukanie wielokrotne kropki nad i? Widz głupi nie jest. W rozmowie z R. wyszło, że pomyśleliśmy o tym samym (co oczywiście już uznaję za obiektywną receptę, jeśli nam 2 niezależnie się to samo wykoncypowało) - film winien się skończyć na wizycie u nauczycielki i po jej slowach, że maiła taką nadzieję. I człowiek wyszedłby z kina przepełniony absolutną radością z obcowania ze świetnym filmem. A tak? No wlasnie...

*** Mistrza Billy Wildera Sabrinę (1954) postanowiłam zapoznać. Trochę takie spokojne. Mniej szalone, choć dialog jak zwykle rządzi a i Audrey prześliczna. Mniej niż Garsoniera, Bulwar zachodzącego czy w końcu Some like it hot (jakoś ten angielski tytuł kręci mnie bardziej niż polski). I właczyl mi się migaczek co by poprzypominać sobie starego dobrego Billa bardziej.... zobaczymy, zobaczymy.


*** W miedzyczasie przypomnialam sobie Pana od muzyki (Les Choristes, reż. Christophe Barratier, 2004). Bardzo ładny film. Daje radę. A mnie wciąż najbardziej porusza w tym wszystkim historia Mondaina.

*** W związku z tym, że nieustająco wybieram się na The Lovely Bones i z powodu niesmaku jaki wywolał we mnie Tempalriusz Arn postanowłam odswieżyć sobie ulubioną scenę z Trylogii czyli Bitwę o Helomwy Jar i tak wyszło, że znowu odprowadziłam Frodo na Łódź. Dwie wieże uwielbiam, Powrot króla mniej - ale wciąż zazdroszcę Jacksonowi, że to zrobił, że się na to połaszczył.Crab Trab,

piątek, 5 marca 2010

Alicja w Krainie Burtona



Widziałam wczoraj Alicję w Krainie Czarów (Alice in Wonderland, reż. Tim Burton, 2010).
Musze przemyśleć, ale na pierwsze oko jest rozczarowująco. W sensie spodziewania się czegoś znacznie, znacznie, znacznie!
Ale polski dubbing żenial! Chyba wybiorę się raz jeszcze na oryginał. Może to co mnie rajcuje w tym filmie to tylko polska nakladka...
Zastanawiają mnie wybory fabularne Burtona. Dlaczego czyni bohaterką 19-latkę i nic z tym nie robi? Zapowiada, że zrobi, ale nie robi?
Przemyśleć, przemyśleć. Napisać! Ale potem.


kilka dni później...
I przyszło "potem". Trochę długo czekam, potem zapomnę najważniejsze moje uwagi do Alicji i już nikt się nie dowie.
Moje zastrzeżenie jest tak naprawdę jedno - zastrzeżenie niewykorzystanej szansy. Tim robi 19-latkę główną bohaterką i nic z tym nie robi. Jak jest różnica pomiędzy 19-letnią a kilkuletnią Alicją? Tu, w tym filmie - żadna.
Zaczyna zawiązywać fabułę wokół imprezy zaręczynowej i co? i nic? Nie wiem, a chciałabym wiedzieć, nawet mogłabym sie pokłócić, ale mam takie wewnętrzne przekonanie, że ten niechciany związek na górze powinien się objawić jakimś chcianym na dole.
Cały film czekałam aż coś strzeli pomiędzy nią a Kapelusznikiem. Kurczę, nie można urosnąć swojej bohaterki i dalej ją trzymać w karbach kilkulatki. A gdzie seks (i nie mówię tu o scenach)? A jeśli nie seks, to gdzie zaciekawienie? Gdzie burza hormonów?
Na koniec dziewczyna wychodzi z norki i oświadcza prawie-narzeczonemu, że wyjść za niego nie może, bo go nie kocha. A co ona przeżyła tam na dole, że wie, że go nie kocha? Że wie, co to miłość?
Wobec powyższych pytań i braku odpowiedzi, film jest dla mnie niewiarygodny emocjonalnie, a to już zamach stanu, panie Burton, to już zamach stanu!

wtorek, 2 marca 2010

Poberlinowe szukanie odskoczni w kinie rozrywkowym

Chciałam zrobić sobie dobrze. Się rozerwać. I oto tego skutki:
1. Z J. obejrzałam nowego Hallströma, czyli Dear John, czyli Wciąż ją kocham (2010). Koszmar. Infantylne, ckliwe. Jedyna fajna scena, to z umierającym ojcem (w tej roli Richard Jenkins). Seyfried może i się sprawdziła w Mamma Mia! ale tutaj wcale. Jest sztuczna i strzela minami. Kolega Tatum nie był aż tak zły, ale chyba lepiej gra ciałem niż twarzą (patrz Step Upy)

2. Żeby poprawić sobie humor w tym samym dniu obejrzałam z K. Percy Jacksona. (Percy Jackson & the Olympians: The Lightning Thief, reż. Chris Columbus, 2010) Ach. Nie wiem co lepsze było - ta wspaniała fabuła osadzona w naszym, bo europejskim dziedzictwie - bo mitologii greckiej czy polski dubbing - mimo, że z tradycjami.
K. była bardzo rozbawiona, że nasi greccy bogowie przenieśli olimp do NY, a ja nie mogłam znieść świadomości, że polscy dubbing-mejkers nie obejrzeli tego, co zrobili. Ludzie!!! Kto tak mówi? Bo na pewno nie młodzież, którą znam ja. Żałosne!

3. Z R. obejrzałam To skomplikowane. (It's Complicated, reż. Nancy Meyers, 2009). To smutne raczej. To smutne, że Maryla występuje w takich cienkich filmach. Nie powiem, było kilka gagów, zabawnych tekstów, ale jak widziałam Steva martina na ekranie to robiło mi się smutno, ze jego plastyczny lekarz tak mu spartolił robotę. I tyle.

4. Niestrasznego Wilkołaka (The Wolfman, reż. Joe Johnston, 2010) miałam przyjemność z siostrą. Jest wspaniałym przykładem na to jak nie należy robić filmów, które maja straszyć. Przeczytałam na filmwebie wśród opinii o tym filmie, post (którego już nie ma a tak chciałam zacytować). Człowiek zadawał fundamentalne pytania dla tego filmu: Czy ojciec był wilkołakiem? Czy zabił matkę Lawrenca? Czy zabił Brata Lawrenca? Dlaczego Gwen zabiła Lawrenca? Myślę, że nie trzeba znać odpowiedzi, żeby domyśleć się jaki jest to film.
Ale Benicio del Toro - gorgeous. Jak zwykle ;)

5. Po tym, co powyżej, byłam lekko obolała i zarzuciłam w Złotej Teresie z rodziną film z Klunim "W chmurach". (Up in the Air, reż. Jason Reitman, 2009)
Reitman to chłopak, który daje radę. Zaczyna się jednak powtarzać. Powiedzmy sobie szczerze. W chmurach pachnie szablonem Sundance (o tym szablonie to będe jeszcze kiedyś musiała napisac). Nie wiem, może nie zrozumiałam, ale wyniosłam z tego filmu to: "tylko rodzina i dzieci dadzą ci szczęście".
Dobre przeslanie nie jest złe. Tylko czemu tak na siłę?
Czołówka była superrrr.

6. Z tego wszystkiego odświeżyłam sobie Czułe słówka (Terms of Endearment, reż. James L. Brooks, 1983).

Moja miłość Shirley MacLaine, moja miłość Jack Nicholson (ten sam styl gry co w Lepiej być nie może) i odkrywana na świeżo, po tylu latach Debra Winger - wspaniała rola.

Co za film. lekki, bez przymusu. Postaci odjechane, ale z ikrą i iskrą bożą. Wychodzi na to, że aby się rozerwać trzeba oglądać stare filmy.

Berlin po raz ósmy i po raz sześćdziesiąty.

Pisane 19 lutego 2010 r.

Miałam tę przyjemność po raz ósmy uczestniczyć w tym wyjątkowym wydarzeniu. Uwielbiam Berlinale, trochę ze względów emocjonalnych (był to pierwszy międzynarodowy festiwal na jaki pojechałam) i ze względów organizacyjnych. I przez Berlin sam w sobie. W czasie Berlinale żałuję nawet, że się nie przykładałam bardziej do niemieckiego w czasach liceum, w czasach traumatycznych pana prof. Lipskiego.







Obejrzałam ze 30 tytułów (nie wiem dokładnie muszę policzyć). Razem ze spotkaniami więcej nie mogłam. Z różnych względów nie mogę za bardzo na razie pochwalić się tym, co zobaczyłam. Moje szczegółowe wrażenia opublikuje później. Dzisiaj o jednym: IF I WANT TO WHISTLE I WHISTLE (Eu când vreau să fluier, fluier, Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę, reż. Florin Şerban, 2010) – nowe świeże wydanie samotności długodystansowca. Piękny film o wolności, piękny i mocny, a zrealizowany najprostszymi środkami. Kamera jest leniwa, spokojna, sceny prawie dokumentalne, fabuła wyłania sie mimochodem, a jednocześnie konsekwentnie i co tu dużo mówić subtelnie zaskakuje.
Silviu ma 18 lat (i strasznie mi przypomina B. w tym wieku), zostało mu kilkanaście dni z 4-letniego wyroku w domu poprawczym. Właśnie teraz po długiej nieobecności wraca z Włoch jego matka, by zabrać ze sobą jego młodszego brata. Mają wyjechać ze dwa dni przez jego zwolnieniem. To jest właśnie ten twist plot, który zmusi go do podejmowania trudnych decyzji i do postawienia na szali swojej wolności. W tym krótkim fragmencie swojego życia ukazanym w filmie, staje się wolny. Dorasta, dojrzewa do wolności. A ja podążając za nim przypominam sobie, że wolność duszy mimo wszystko mało zależy od wolności ciała.
Widziałam film w dwóch częściach. Za pierwszym razem musiałam wyjść na spotkanie w chyba najbardziej dramatycznym momencie. Był to ten moment, że mogło sie później zdarzyć wszystko, a ja spodziewałam się najgorszego. I nie wiem czy to powodował sam film, czy to podobieństwo Silviu do B., że nie mogłam się otrząsnąć. Na drugi rzut (jakieś ostatnie 30 minut) wchodziłam zestresowana. Nie chciałam oglądać jak zabijają mi głównego bohatera, a jednocześnie nie mogłam nie upewnić się, co z nim się stanie i jak się stanie. Na koniec filmu radość moja była nieskończona.
Scenę agresji Silviu zobaczyłam w sumie dwa razy i stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że nie była zaplanowana. Chłopak reagował spontanicznie na zmieniającą się sytuację. Co za koleś z tego George Piştereanu - to taki typ aktora, którego kamera kocha, a widz nie może oderwać od niego oczu. Liczę na to, że nie jest to jego rola życia i ze będę miała tę przyjemność by go oglądać w przyszłości. A jaka idzie za nim emocjonalność mimo, ze praktycznie wydaje się nie reagować na otoczenie, że zamknięty trochę w sobie postanawia po prostu przetrwać tych kilka dni, a potem wybucha z bezsilności.
Co lubię w tym filmie? Że pozostawia widzowi tę piękną przestrzeń interpretacyjną, a jednocześnie tam gdzie trzeba podaje mu rękę, żeby się nie zgubił. Że wszystko rozgrywa się na oczy, na patrzenie aktorów na siebie.
Debiut pełnometrażowy najwyższych lotów.

Siedem wcieleń Doktora Lao

Powiem krótko, gdyby nie było Doktora Lao, nie byłoby Doktora Parnasusa. Obaj z tej samej branży.
A oto i początek filmu:



I niech mówi sam za siebie. Mnie film niezmiernie ucieszył.
Siedem wcieleń Doktora Lao (The Seven Faces of Dr. Lao, reż. George Pal, 1964, w roli Dr Lao Tony Randall)