wtorek, 20 kwietnia 2010

Kwiecień, plecień poprzeplata, trochę zimy, trochę lata


Każdy inaczej radzi sobie z nieszczęściami. Ja potrzebowałabym kontaktu z ludźmi i z CZYMŚ jeszcze. Wiele razy w tym tygodniu poszłabym do kina na film, który przyniósłby mi katharsis lub zrozumienie. Jednej rzeczy na pewno dowiedziałam się o sobie. Mimo wielu auto-zapewnień nijak nie umiem poradzić sobie ze śmiercią. Choć znacznie lepiej poczułam się obejrzawszy KRÓLOWĄ Stehana Frearsa (The Queen, 2006). Naprawdę niezły kawałek. A jaki prawdziwy. Jednak chodzą po ludziach nieprzypadkowe przypadki, bo film stał już kilka lat na półce, a ja nijak nie byłam w stanie do niego podejść i wrzucałam go do odtwarzacza zupełnie bez zastanowienia (trochę rozczarowana brakiem emocjonalnego reliefu ze strony Przeminęło z wiatrem (Gone With The Wind, reż. Victor Fleming, 1939 – choć Scarlet O’Harównę wciąż lubię). Nawet nie pamiętałam, że to stoi (w tle) o śmierci Diany i o zbiorowej żałobie. Zdystansowałam się trochę. Pani Mirren – rewelacyjna.

W czasie ostatnich dni zrobiłam też coś o wiele gorsz(ące)go. Obejrzałam sobie – po raz pierwszy świadomie – O dwóch takich, co ukradli księżyc (reż. Jan Batory, 1962). Film daje słabo radę plastycznie – choć zabawne są te wydmy. Mam wrażenie, że kiedyś jednak robili filmową robotę jakoś tak z poczuciem humoru i odrobiną autoironii. Mali Leszek i Jarek mnie zachwycili. Naturalny talent. Ot taki mój mały tribune.

Znalazłam w empiku bardzo śmieszne wydanie dvd a’la książka Burn After Reading Cohenów i bardzo się cieszę. Poczekam do jesieni i obejrzę sobie, żeby się naświetlić.
Wczoraj R. zabrał mnie na Nazywam się Khan (My Name Is Khan, reż. Karan Johar 2010). Mam problem z takim filmami. Nie mogę znieść tej wybujałej uczuciowości – może dlatego, że sama mam takie – tych emocji wybrzmiałych do końca w każdym tonie towarzyszącej im muzyki.
No i fajnie, że Szaruś Khan wybił się odrobinę ze swojego lalusiowatego stylu i zagrał człowieka z Aspergerem. To jednak nie to samo co Hoffman (w Rainmanie) czy Max w (Mary i Max). Nic nie poradzę na to, że nie jestem targetem, powiem jedno – zdecydowanie fajniejsze od Slumdog Milionera (tamten mnie znokałtował).

Kurcze, na wiele rzeczy ja nie mogę poradzić, jeśli się tak zastanowić nad moim gustem filmowym. Dziwne rzeczy mnie dobijają, a jeszcze dziwniejsze cieszą.  A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie wiem na co weźmie mnie chętka, żeby obejrzeć w danym momencie. Pewnie dlatego jest tu ze mną tyle płyt, które czekają na ten powiew (to znaczy ja czekam na powiew zachęty z ich strony, ale one nie wiedzą, więc wolę wziąć na siebie) i pewnie dlatego, ku zdziwieniu moich przyjaciół, oglądam sobie takie filmy jak dziś, tj. 
Kocham Cię, Beth Cooper (I Love You, Beth Cooper, reż. Chris Columbus, 2009) – Zaskoczył mnie. Nawet się śmiałam. Sama chciałam - co się dziwię? Ale ten film okazał się wyjątkowo mądry i posiadać kilka elementów, które szczerze mnie wzruszyły. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że trzeba chodzić do kina na wszystkie filmy – a nuż znajdzie się perełka.
Drugi film też mnie zaskoczył. Dawno nie widziałam tak ciepłego filmu z tak zabawnymi i ciętymi dialogami. Myślę, że moja nieustająca miłość do Hilary Swank i Kathy Bates mogła mieć również wpływ na te wrażenia, niemiej film wart grzechu, mimo fatalnego (!!!) tytułu. Charming.
P.S. Kocham cię (P.S. I Love You, reż. Richard LaGravenese, 2007)

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Rzeczywistość straszniejsza niż film. Słucham listy nazwisk, jak mantry i myślę o załodze - o chłopakach i dziewczynach w moim wieku, którzy wykonywali swoją pracę.

piątek, 9 kwietnia 2010

przed urlopem, po urlopie

Jaki piękny urlop był świąteczny. Szkoda, że już po.
Zamiast motion pictures ogląd ciut-dzikiej przyrody. Pochłonęło mnie :) No ale nie o tym jest ten blog, nie o nieoglądaniu, so:
Jeszcze przed wyjazdem zobaczyłam nową Gibsonówkę, kóra wchodzi w piątek za tydzień do kin.
Zaskoczyłam się jak szybko się film obejrzał. Niźle pojechał, ciach, ciach, ciach i koniec filmu, a to prawie 2 godziny. Nie czuć tego.
Dodatkowo trzyma w napięciu.
Ale ja przeciez nie byłabym sobą, gdybym nie dorzuciła dziekciu do miodu, zwłaszcza, że na Mela to ja mam ciętość w sobie przyrodzoną.
Nie przekonują mnie trzy elementy: Darius Jedburgh (niewystarczające umotywowanie w fabule ostatecznego jego postępku), chlopak Emmy (jego wplątanie-nie-wplątanie w sprawę grubymi szyte nićmi - niekoherentny, dobrze, ze go przynajmniej szybko zlikwidowali), końcówka (co to jest? nieustająca powtórka z Bravehearta? nie, nie, i jeszcze raz nie).
Jestem tez bardzo ciekawa co by profesor Zizek powiedział na ten film, patrząc z ukosa. Nie ma matki (symbolicznie pojawia się tylko jako matka kolezanki Emmy - tej z "wypadku" samochodowego - nota bene ten wypadek tez mało wiarygodny), córki w życiu Cravena też nie ma. Pojawia się (po czasie X nie widzenia z ojcem?) tylko żeby zginąć. Czy to coś oznacza - poza cięciem scenariuszowym na potrzeby thrillera?
Mimo, że nie jestem typem Bond-fan, choć martni z wódką wstrząśnięte nie mieszane lubię, Casino Royal mnie urzekło, może przez piękną Zieloną Evę, niestety Furia Campbellowi niezbyt sie udała.


Furia (Edge of Darkness, reż. Martin Campbell, 2010)
Drugim filmem, który zarzuciłam przed Świętami była polecona przez K. opowiastka romantyczna. Mam nadzieję, że mi wybaczy, że się nie będę raczej tu rozpisywała.
Cały film byłam na zewnątrz. Nie uwierzyłam ani w główną bohaterkę ani w jej francuskiego kochanka.
Broken English, reż. Zoe R. Cassavetes, 2007

Już znacznie lepszy okazał się New York I Love You (Zakochany Nowy Jork, 2009, reż. Natalie Portman, Scarlett Johansson, Yvan Attal, Brett Ratner, Mira Nair, Shekhar Kapur, Allen Hughes, Shunji Iwai, Fatih Akin, Wen Jiang, Andriej Zwiagincew, Joshua Marston)
Trochę poszatkowane, nie stanowi całości. Taka impresyjka, ze światełkami miasta NY.
Niektóre opowieści ładniejsze od drugiej. Podobała mi się ta z Cooperem i z Maggie Q. Generalnie ładne kino na leniwy urlopowy wieczór.
No a wczoraj..., a wczoraj poszłam w końcu na Nostalgię Anioła (The Lovely Bones, reż. Peter Jackson, 2009). Film mnie może nie powalił, ale się trochę wzruszyłam, ciut zachwyciłam i generalnie było mi dobrze.
Czy zawsze musi być erupcyjnie?