wtorek, 23 listopada 2010

Mała rzecz a cieszy

To wspaniałe uczucie - odpakowywać paczkę z Amazona. Dwa Boby Fosse (Lenny i Sweet Charity) i jeden Martin Scorsese (A Personal Journey with martin Scorsese through American Movies).

Mała rzecz a cieszy

To wspaniałe uczucie - odpakowywać paczkę z Amazona. Dwa Boby Fosse (Lenny i Sweet Charity) i jeden Martin Scorsese (A Personal Journey with martin Scorsese through American Movies).

niedziela, 12 września 2010

Stosunki międzymiastowe

Stosunki międzymiastowe (2010, Going the Distance, reż. Nanette Burstein)

Świetny trailer i moja słabość do Drew skołonily mnie do obejrzenia. Fajne dialogi, nie powiem, ale przeciez nie o to w filmie chodzi.
Schrznili strukturę. Wbić się było trudno, potem ten pocztówkowy zarys ich randkowania (bleeee) i kilka scen zupełnie od, za przeproszeniem, d. strony. Dużo gadania o tym, co się wydarzyło, malo pokazywania.
Naciaganie widza na prawdę. Bardzo słabo, pani Burstein.

czwartek, 9 września 2010

All I really want is money in my pocket.

Street Dance 3D. Poszłam trochę z nudów. I co?
Wymiotło mnie! Jak dzieciaki tańczą! Fantastycznie mnie wciągnęlo i wypluło szcześliwą.
any dance rules, ale tu, aż ciary przechodziły w tą i nazad.

piątek, 3 września 2010

jakże mnie dlugo nie było

Aż głupio, że tak dawno. Praca jednak jest cieżka w wiosenno-letnich miesiącach i trzeba duuużo oglądać, to gdzie jeszcze o tym wszystkim pisać?

Za to Tomek napisał. O SEKRECIE JEJ OCZU (reż. Juan José Campanella, 2009).

Benjamin Esposito jest jednym z bohaterów, wokół których toczy się akcja "Secreto de sus ojos". Wydarzenia z przeszłości nie pozwalają mu normalnie funkcjonować. Wraca on do nierozwiązanego śledztwa ze swojej zawodowej przeszłości. W ten sposób zostajemy wciągnięci w historię morderstwa sprzed wielu lat i jesteśmy świadkami jego wielopoziomowych konsekwencji.
Film porusza problemy uniwersalne. Następstwem zbrodni powinna być kara, lecz czy istnieje możliwość odpłaty na tyle skutecznej, aby złagodzić ból osób, które w wyniku tej zbrodni ucierpiały? Film składa się, miedzy innymi, z wielu rozmów pomiędzy osobami, które, w mniejszym lub większym stopniu, zetknęły się z tajemniczym wydarzeniem z przed lat.
W moim mniemaniu jest to dramat społeczny z wątkami kryminalnymi, a niekiedy komediowymi. Dynamicznie prowadzona kamera wybudza nas z pozornej stagnacji, na przykład w scenie pościgu na stadionie, wędrujemy po zadymionych gabinetach urzędniczych, pubach i mamy wrażenie, że wszystko co robi bohater dotyczy nas. Ciężko nie identyfikować się z Esposito.
Gnębi go "pasja" do dawnej przełożonej, a w rozmowach prowadzonych miedzy nimi są bardzo silne emocje, co aktorzy potrafią wyrażać samą mową ciała.
Historia jest opowiedziana zwięźle i prosto, przez co widz nawet przez sekundę nie powinien się nudzić. Z minuty na minutę napięcie rośnie.
Scenariusz wspaniale bawi się szczegółami jak np. motyw z przyzwyczajeniem do zamykania drzwi przez szefową, gdy chce rozmawiać o czymś ważnym. Bohaterowie są pełni ludzkich wad: kłamią, popełniają błędy i są pełni sprzecznych uczuć, przez co wydają się autentyczni.
 To wszystko powoduje, że film ten ogląda się w napięciu i bez obojętności na losy bohaterów.



I to niech na razie wystarczy na temat tego filmu, mimo, że moje zdanie podróżuje po innej trajektorii...

wtorek, 20 kwietnia 2010

Kwiecień, plecień poprzeplata, trochę zimy, trochę lata


Każdy inaczej radzi sobie z nieszczęściami. Ja potrzebowałabym kontaktu z ludźmi i z CZYMŚ jeszcze. Wiele razy w tym tygodniu poszłabym do kina na film, który przyniósłby mi katharsis lub zrozumienie. Jednej rzeczy na pewno dowiedziałam się o sobie. Mimo wielu auto-zapewnień nijak nie umiem poradzić sobie ze śmiercią. Choć znacznie lepiej poczułam się obejrzawszy KRÓLOWĄ Stehana Frearsa (The Queen, 2006). Naprawdę niezły kawałek. A jaki prawdziwy. Jednak chodzą po ludziach nieprzypadkowe przypadki, bo film stał już kilka lat na półce, a ja nijak nie byłam w stanie do niego podejść i wrzucałam go do odtwarzacza zupełnie bez zastanowienia (trochę rozczarowana brakiem emocjonalnego reliefu ze strony Przeminęło z wiatrem (Gone With The Wind, reż. Victor Fleming, 1939 – choć Scarlet O’Harównę wciąż lubię). Nawet nie pamiętałam, że to stoi (w tle) o śmierci Diany i o zbiorowej żałobie. Zdystansowałam się trochę. Pani Mirren – rewelacyjna.

W czasie ostatnich dni zrobiłam też coś o wiele gorsz(ące)go. Obejrzałam sobie – po raz pierwszy świadomie – O dwóch takich, co ukradli księżyc (reż. Jan Batory, 1962). Film daje słabo radę plastycznie – choć zabawne są te wydmy. Mam wrażenie, że kiedyś jednak robili filmową robotę jakoś tak z poczuciem humoru i odrobiną autoironii. Mali Leszek i Jarek mnie zachwycili. Naturalny talent. Ot taki mój mały tribune.

Znalazłam w empiku bardzo śmieszne wydanie dvd a’la książka Burn After Reading Cohenów i bardzo się cieszę. Poczekam do jesieni i obejrzę sobie, żeby się naświetlić.
Wczoraj R. zabrał mnie na Nazywam się Khan (My Name Is Khan, reż. Karan Johar 2010). Mam problem z takim filmami. Nie mogę znieść tej wybujałej uczuciowości – może dlatego, że sama mam takie – tych emocji wybrzmiałych do końca w każdym tonie towarzyszącej im muzyki.
No i fajnie, że Szaruś Khan wybił się odrobinę ze swojego lalusiowatego stylu i zagrał człowieka z Aspergerem. To jednak nie to samo co Hoffman (w Rainmanie) czy Max w (Mary i Max). Nic nie poradzę na to, że nie jestem targetem, powiem jedno – zdecydowanie fajniejsze od Slumdog Milionera (tamten mnie znokałtował).

Kurcze, na wiele rzeczy ja nie mogę poradzić, jeśli się tak zastanowić nad moim gustem filmowym. Dziwne rzeczy mnie dobijają, a jeszcze dziwniejsze cieszą.  A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie wiem na co weźmie mnie chętka, żeby obejrzeć w danym momencie. Pewnie dlatego jest tu ze mną tyle płyt, które czekają na ten powiew (to znaczy ja czekam na powiew zachęty z ich strony, ale one nie wiedzą, więc wolę wziąć na siebie) i pewnie dlatego, ku zdziwieniu moich przyjaciół, oglądam sobie takie filmy jak dziś, tj. 
Kocham Cię, Beth Cooper (I Love You, Beth Cooper, reż. Chris Columbus, 2009) – Zaskoczył mnie. Nawet się śmiałam. Sama chciałam - co się dziwię? Ale ten film okazał się wyjątkowo mądry i posiadać kilka elementów, które szczerze mnie wzruszyły. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że trzeba chodzić do kina na wszystkie filmy – a nuż znajdzie się perełka.
Drugi film też mnie zaskoczył. Dawno nie widziałam tak ciepłego filmu z tak zabawnymi i ciętymi dialogami. Myślę, że moja nieustająca miłość do Hilary Swank i Kathy Bates mogła mieć również wpływ na te wrażenia, niemiej film wart grzechu, mimo fatalnego (!!!) tytułu. Charming.
P.S. Kocham cię (P.S. I Love You, reż. Richard LaGravenese, 2007)

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Rzeczywistość straszniejsza niż film. Słucham listy nazwisk, jak mantry i myślę o załodze - o chłopakach i dziewczynach w moim wieku, którzy wykonywali swoją pracę.

piątek, 9 kwietnia 2010

przed urlopem, po urlopie

Jaki piękny urlop był świąteczny. Szkoda, że już po.
Zamiast motion pictures ogląd ciut-dzikiej przyrody. Pochłonęło mnie :) No ale nie o tym jest ten blog, nie o nieoglądaniu, so:
Jeszcze przed wyjazdem zobaczyłam nową Gibsonówkę, kóra wchodzi w piątek za tydzień do kin.
Zaskoczyłam się jak szybko się film obejrzał. Niźle pojechał, ciach, ciach, ciach i koniec filmu, a to prawie 2 godziny. Nie czuć tego.
Dodatkowo trzyma w napięciu.
Ale ja przeciez nie byłabym sobą, gdybym nie dorzuciła dziekciu do miodu, zwłaszcza, że na Mela to ja mam ciętość w sobie przyrodzoną.
Nie przekonują mnie trzy elementy: Darius Jedburgh (niewystarczające umotywowanie w fabule ostatecznego jego postępku), chlopak Emmy (jego wplątanie-nie-wplątanie w sprawę grubymi szyte nićmi - niekoherentny, dobrze, ze go przynajmniej szybko zlikwidowali), końcówka (co to jest? nieustająca powtórka z Bravehearta? nie, nie, i jeszcze raz nie).
Jestem tez bardzo ciekawa co by profesor Zizek powiedział na ten film, patrząc z ukosa. Nie ma matki (symbolicznie pojawia się tylko jako matka kolezanki Emmy - tej z "wypadku" samochodowego - nota bene ten wypadek tez mało wiarygodny), córki w życiu Cravena też nie ma. Pojawia się (po czasie X nie widzenia z ojcem?) tylko żeby zginąć. Czy to coś oznacza - poza cięciem scenariuszowym na potrzeby thrillera?
Mimo, że nie jestem typem Bond-fan, choć martni z wódką wstrząśnięte nie mieszane lubię, Casino Royal mnie urzekło, może przez piękną Zieloną Evę, niestety Furia Campbellowi niezbyt sie udała.


Furia (Edge of Darkness, reż. Martin Campbell, 2010)
Drugim filmem, który zarzuciłam przed Świętami była polecona przez K. opowiastka romantyczna. Mam nadzieję, że mi wybaczy, że się nie będę raczej tu rozpisywała.
Cały film byłam na zewnątrz. Nie uwierzyłam ani w główną bohaterkę ani w jej francuskiego kochanka.
Broken English, reż. Zoe R. Cassavetes, 2007

Już znacznie lepszy okazał się New York I Love You (Zakochany Nowy Jork, 2009, reż. Natalie Portman, Scarlett Johansson, Yvan Attal, Brett Ratner, Mira Nair, Shekhar Kapur, Allen Hughes, Shunji Iwai, Fatih Akin, Wen Jiang, Andriej Zwiagincew, Joshua Marston)
Trochę poszatkowane, nie stanowi całości. Taka impresyjka, ze światełkami miasta NY.
Niektóre opowieści ładniejsze od drugiej. Podobała mi się ta z Cooperem i z Maggie Q. Generalnie ładne kino na leniwy urlopowy wieczór.
No a wczoraj..., a wczoraj poszłam w końcu na Nostalgię Anioła (The Lovely Bones, reż. Peter Jackson, 2009). Film mnie może nie powalił, ale się trochę wzruszyłam, ciut zachwyciłam i generalnie było mi dobrze.
Czy zawsze musi być erupcyjnie?

czwartek, 25 marca 2010

Cały ten zgiełk

W końcu obejrzałam, bo w końcu kurier znalazł drogę do mojego domu...
Cały ten zgiełk, All That Jazz, reż Bob Fosse, 1979
Wspaniały.
Mistrz K. miał rację.

Przy tym filmie NINE skurczył sie do niebytu.

środa, 24 marca 2010

Mieszanka marcowa

I wyjęło mnie trochę piśmienniczo w ostatnich tygodniach, w związku z czym mam ewidentne zaległości w moich filmowych zapiskach, jako, że oglądniczo wcale się nie nudziłam, choć (!) dałam sobie lekki oddech.

*** Dla zabicia nie wiem czego czasu, nudy, smutku końca zimy (...) zarzuciłam na odtwarzacz polecony film Swaty (The Matchmaker, reż. Mark Joffe, 1997). Polecony! Byłam oburzona. W sumie nadal jestem. Co za okropny film, a okropny bo główna aktorka jest kwadratowa i w ogóle nie niesie filmu, w sensie nie unosi. Miała być komedia z romansem w tle, a śmiesznie było słabo, z romansem - niewiadomo. Zakochanie bohaterów niewiarygodne. Napiecie erotyczne między nimi? mniej niż zero.

*** O czym to ja myślałam w kontekscie mojego ulubionego Jacusia? A! o Bobie Rafelsonie. Własnie i prządka myśl moja skoczna a nieprzywidywalna doprowadziła mnie do filmu Angry Management - w polskiej wersji językowej Dwóch gniewnych ludzi (rez. Peter Segal, 2003). [tytuł polski ujdzie, choć uważam za nachalne marketingowe nawiązanie do Lumeta] Nie miałam żadnych oczekwiań i jak to zazwyczaj ma miejsce w podobnych okolicznosciach, podobało mi się. Więcej! Utożsamiłam się z głównym bohaterem i to pomimo, że zagrał go Adam Sandler (kurczę nawet się do niego przekonałam). Chłopak, przez nieprzyjemne zdarzenie z przeszłosci nie może odnaleźć w sobie Złego, a jeśli nie moze go znaleźć, to nie może go kontrolować. Aż nagle pojawia się Dr Buddy Rydell, który ma specyficzne metody terapeutyczne. Szczególnie jedna bardzo mi przypadła do gustu i od momentu obejrzenia kultywuję ją kiedy mogę.
Oto ona:


*** Crab Trap ( El vuelco del cangrejo, reż. Oscar Ruiz Navia, 2009). Nie jest to może mistrzostwo swiata, ale ma w sobie niesamowity czar. Może bit, niepasujący zupełnie do krajobrazu, może ryby, których nie ma już w wodzie, ale są w szopie hotelarza, może dziwna, ale jakże czuła relacja Daniela i Lucii. generalnie warto. Polecam.

*** Nie polecam zaś zdecydowanie  Templariuszy. Miłość i krew (Arn - Tempelriddaren reżyseria, reż. Peter Flinth, 2007). Nudne. Zupełnie bezmyślnie sztukowane jazdą konną (zupełnie jak w Quo Vadis, galopujący Marek Winicjusz), pejzażami. Reżyserii nie widziałam tam praktycznie wcale. Bylam tak strasznie zniesmaczona, że aż się pocieszyłam, ale o tym potem.


*** W Kinie Muranów Education, czyli Była sobie dziewczyna (reż. Lone Scherfig, 2009)

Edukacja czy dydaktyzm?
Właśnie. Film brylantowy, inteligentny, postaci spójne, wszystko elegancko trzyma się kupy i widza w napięciu aż do... jakiejś 85 minuty. Po co? Komu? Czemu? To natarczywe wytłumaczenie? To wystukanie wielokrotne kropki nad i? Widz głupi nie jest. W rozmowie z R. wyszło, że pomyśleliśmy o tym samym (co oczywiście już uznaję za obiektywną receptę, jeśli nam 2 niezależnie się to samo wykoncypowało) - film winien się skończyć na wizycie u nauczycielki i po jej slowach, że maiła taką nadzieję. I człowiek wyszedłby z kina przepełniony absolutną radością z obcowania ze świetnym filmem. A tak? No wlasnie...

*** Mistrza Billy Wildera Sabrinę (1954) postanowiłam zapoznać. Trochę takie spokojne. Mniej szalone, choć dialog jak zwykle rządzi a i Audrey prześliczna. Mniej niż Garsoniera, Bulwar zachodzącego czy w końcu Some like it hot (jakoś ten angielski tytuł kręci mnie bardziej niż polski). I właczyl mi się migaczek co by poprzypominać sobie starego dobrego Billa bardziej.... zobaczymy, zobaczymy.


*** W miedzyczasie przypomnialam sobie Pana od muzyki (Les Choristes, reż. Christophe Barratier, 2004). Bardzo ładny film. Daje radę. A mnie wciąż najbardziej porusza w tym wszystkim historia Mondaina.

*** W związku z tym, że nieustająco wybieram się na The Lovely Bones i z powodu niesmaku jaki wywolał we mnie Tempalriusz Arn postanowłam odswieżyć sobie ulubioną scenę z Trylogii czyli Bitwę o Helomwy Jar i tak wyszło, że znowu odprowadziłam Frodo na Łódź. Dwie wieże uwielbiam, Powrot króla mniej - ale wciąż zazdroszcę Jacksonowi, że to zrobił, że się na to połaszczył.Crab Trab,

piątek, 5 marca 2010

Alicja w Krainie Burtona



Widziałam wczoraj Alicję w Krainie Czarów (Alice in Wonderland, reż. Tim Burton, 2010).
Musze przemyśleć, ale na pierwsze oko jest rozczarowująco. W sensie spodziewania się czegoś znacznie, znacznie, znacznie!
Ale polski dubbing żenial! Chyba wybiorę się raz jeszcze na oryginał. Może to co mnie rajcuje w tym filmie to tylko polska nakladka...
Zastanawiają mnie wybory fabularne Burtona. Dlaczego czyni bohaterką 19-latkę i nic z tym nie robi? Zapowiada, że zrobi, ale nie robi?
Przemyśleć, przemyśleć. Napisać! Ale potem.


kilka dni później...
I przyszło "potem". Trochę długo czekam, potem zapomnę najważniejsze moje uwagi do Alicji i już nikt się nie dowie.
Moje zastrzeżenie jest tak naprawdę jedno - zastrzeżenie niewykorzystanej szansy. Tim robi 19-latkę główną bohaterką i nic z tym nie robi. Jak jest różnica pomiędzy 19-letnią a kilkuletnią Alicją? Tu, w tym filmie - żadna.
Zaczyna zawiązywać fabułę wokół imprezy zaręczynowej i co? i nic? Nie wiem, a chciałabym wiedzieć, nawet mogłabym sie pokłócić, ale mam takie wewnętrzne przekonanie, że ten niechciany związek na górze powinien się objawić jakimś chcianym na dole.
Cały film czekałam aż coś strzeli pomiędzy nią a Kapelusznikiem. Kurczę, nie można urosnąć swojej bohaterki i dalej ją trzymać w karbach kilkulatki. A gdzie seks (i nie mówię tu o scenach)? A jeśli nie seks, to gdzie zaciekawienie? Gdzie burza hormonów?
Na koniec dziewczyna wychodzi z norki i oświadcza prawie-narzeczonemu, że wyjść za niego nie może, bo go nie kocha. A co ona przeżyła tam na dole, że wie, że go nie kocha? Że wie, co to miłość?
Wobec powyższych pytań i braku odpowiedzi, film jest dla mnie niewiarygodny emocjonalnie, a to już zamach stanu, panie Burton, to już zamach stanu!

wtorek, 2 marca 2010

Poberlinowe szukanie odskoczni w kinie rozrywkowym

Chciałam zrobić sobie dobrze. Się rozerwać. I oto tego skutki:
1. Z J. obejrzałam nowego Hallströma, czyli Dear John, czyli Wciąż ją kocham (2010). Koszmar. Infantylne, ckliwe. Jedyna fajna scena, to z umierającym ojcem (w tej roli Richard Jenkins). Seyfried może i się sprawdziła w Mamma Mia! ale tutaj wcale. Jest sztuczna i strzela minami. Kolega Tatum nie był aż tak zły, ale chyba lepiej gra ciałem niż twarzą (patrz Step Upy)

2. Żeby poprawić sobie humor w tym samym dniu obejrzałam z K. Percy Jacksona. (Percy Jackson & the Olympians: The Lightning Thief, reż. Chris Columbus, 2010) Ach. Nie wiem co lepsze było - ta wspaniała fabuła osadzona w naszym, bo europejskim dziedzictwie - bo mitologii greckiej czy polski dubbing - mimo, że z tradycjami.
K. była bardzo rozbawiona, że nasi greccy bogowie przenieśli olimp do NY, a ja nie mogłam znieść świadomości, że polscy dubbing-mejkers nie obejrzeli tego, co zrobili. Ludzie!!! Kto tak mówi? Bo na pewno nie młodzież, którą znam ja. Żałosne!

3. Z R. obejrzałam To skomplikowane. (It's Complicated, reż. Nancy Meyers, 2009). To smutne raczej. To smutne, że Maryla występuje w takich cienkich filmach. Nie powiem, było kilka gagów, zabawnych tekstów, ale jak widziałam Steva martina na ekranie to robiło mi się smutno, ze jego plastyczny lekarz tak mu spartolił robotę. I tyle.

4. Niestrasznego Wilkołaka (The Wolfman, reż. Joe Johnston, 2010) miałam przyjemność z siostrą. Jest wspaniałym przykładem na to jak nie należy robić filmów, które maja straszyć. Przeczytałam na filmwebie wśród opinii o tym filmie, post (którego już nie ma a tak chciałam zacytować). Człowiek zadawał fundamentalne pytania dla tego filmu: Czy ojciec był wilkołakiem? Czy zabił matkę Lawrenca? Czy zabił Brata Lawrenca? Dlaczego Gwen zabiła Lawrenca? Myślę, że nie trzeba znać odpowiedzi, żeby domyśleć się jaki jest to film.
Ale Benicio del Toro - gorgeous. Jak zwykle ;)

5. Po tym, co powyżej, byłam lekko obolała i zarzuciłam w Złotej Teresie z rodziną film z Klunim "W chmurach". (Up in the Air, reż. Jason Reitman, 2009)
Reitman to chłopak, który daje radę. Zaczyna się jednak powtarzać. Powiedzmy sobie szczerze. W chmurach pachnie szablonem Sundance (o tym szablonie to będe jeszcze kiedyś musiała napisac). Nie wiem, może nie zrozumiałam, ale wyniosłam z tego filmu to: "tylko rodzina i dzieci dadzą ci szczęście".
Dobre przeslanie nie jest złe. Tylko czemu tak na siłę?
Czołówka była superrrr.

6. Z tego wszystkiego odświeżyłam sobie Czułe słówka (Terms of Endearment, reż. James L. Brooks, 1983).

Moja miłość Shirley MacLaine, moja miłość Jack Nicholson (ten sam styl gry co w Lepiej być nie może) i odkrywana na świeżo, po tylu latach Debra Winger - wspaniała rola.

Co za film. lekki, bez przymusu. Postaci odjechane, ale z ikrą i iskrą bożą. Wychodzi na to, że aby się rozerwać trzeba oglądać stare filmy.

Berlin po raz ósmy i po raz sześćdziesiąty.

Pisane 19 lutego 2010 r.

Miałam tę przyjemność po raz ósmy uczestniczyć w tym wyjątkowym wydarzeniu. Uwielbiam Berlinale, trochę ze względów emocjonalnych (był to pierwszy międzynarodowy festiwal na jaki pojechałam) i ze względów organizacyjnych. I przez Berlin sam w sobie. W czasie Berlinale żałuję nawet, że się nie przykładałam bardziej do niemieckiego w czasach liceum, w czasach traumatycznych pana prof. Lipskiego.







Obejrzałam ze 30 tytułów (nie wiem dokładnie muszę policzyć). Razem ze spotkaniami więcej nie mogłam. Z różnych względów nie mogę za bardzo na razie pochwalić się tym, co zobaczyłam. Moje szczegółowe wrażenia opublikuje później. Dzisiaj o jednym: IF I WANT TO WHISTLE I WHISTLE (Eu când vreau să fluier, fluier, Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę, reż. Florin Şerban, 2010) – nowe świeże wydanie samotności długodystansowca. Piękny film o wolności, piękny i mocny, a zrealizowany najprostszymi środkami. Kamera jest leniwa, spokojna, sceny prawie dokumentalne, fabuła wyłania sie mimochodem, a jednocześnie konsekwentnie i co tu dużo mówić subtelnie zaskakuje.
Silviu ma 18 lat (i strasznie mi przypomina B. w tym wieku), zostało mu kilkanaście dni z 4-letniego wyroku w domu poprawczym. Właśnie teraz po długiej nieobecności wraca z Włoch jego matka, by zabrać ze sobą jego młodszego brata. Mają wyjechać ze dwa dni przez jego zwolnieniem. To jest właśnie ten twist plot, który zmusi go do podejmowania trudnych decyzji i do postawienia na szali swojej wolności. W tym krótkim fragmencie swojego życia ukazanym w filmie, staje się wolny. Dorasta, dojrzewa do wolności. A ja podążając za nim przypominam sobie, że wolność duszy mimo wszystko mało zależy od wolności ciała.
Widziałam film w dwóch częściach. Za pierwszym razem musiałam wyjść na spotkanie w chyba najbardziej dramatycznym momencie. Był to ten moment, że mogło sie później zdarzyć wszystko, a ja spodziewałam się najgorszego. I nie wiem czy to powodował sam film, czy to podobieństwo Silviu do B., że nie mogłam się otrząsnąć. Na drugi rzut (jakieś ostatnie 30 minut) wchodziłam zestresowana. Nie chciałam oglądać jak zabijają mi głównego bohatera, a jednocześnie nie mogłam nie upewnić się, co z nim się stanie i jak się stanie. Na koniec filmu radość moja była nieskończona.
Scenę agresji Silviu zobaczyłam w sumie dwa razy i stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że nie była zaplanowana. Chłopak reagował spontanicznie na zmieniającą się sytuację. Co za koleś z tego George Piştereanu - to taki typ aktora, którego kamera kocha, a widz nie może oderwać od niego oczu. Liczę na to, że nie jest to jego rola życia i ze będę miała tę przyjemność by go oglądać w przyszłości. A jaka idzie za nim emocjonalność mimo, ze praktycznie wydaje się nie reagować na otoczenie, że zamknięty trochę w sobie postanawia po prostu przetrwać tych kilka dni, a potem wybucha z bezsilności.
Co lubię w tym filmie? Że pozostawia widzowi tę piękną przestrzeń interpretacyjną, a jednocześnie tam gdzie trzeba podaje mu rękę, żeby się nie zgubił. Że wszystko rozgrywa się na oczy, na patrzenie aktorów na siebie.
Debiut pełnometrażowy najwyższych lotów.

Siedem wcieleń Doktora Lao

Powiem krótko, gdyby nie było Doktora Lao, nie byłoby Doktora Parnasusa. Obaj z tej samej branży.
A oto i początek filmu:



I niech mówi sam za siebie. Mnie film niezmiernie ucieszył.
Siedem wcieleń Doktora Lao (The Seven Faces of Dr. Lao, reż. George Pal, 1964, w roli Dr Lao Tony Randall)

poniedziałek, 1 lutego 2010

Dzis krótko.
Niedziela, 31 stycznia:
1. Autostopowicz (The Hitcher, reż. Robert Harmon, 1986)

John Ryder - Jan Yezdziec - Autostopowicz. Wspaniały niebieskooki Rudger. Wczoraj w końcu się stalo, mimo, że na półce stało już ze 2 lata.
Coś mi się Żiżkowo burzy odnośnie Autostopowicza, ale pewnie musi się ułożyć.
Na razie co by nie zapomnieć:
Jim jedzie samochodem, jest w miare jasno. Widać, ze jest zmęczony, zamykają mu się oczy (mimo kawy, którą popija z termosa). Mija go jasny samochód. W pewnym momencie ciało bierze górę i zasypia, prawie wpada pod ciężarówkę. Na horyzoncie zbiera się burza. Zaczyna padać. Leje. Jim widzi stojącego w strugach deszczu człowieka. Zatrzymuje się. Wpuszczając go do samochodu mówi "My mother told me never to do that" - światełko w aucie oświetla twarz chłopaka. Autostopowicz kicha, Jim mówi "na zdrowie" (po angieslku "bless you" - czyli niech Cię blogosławi [Bóg?]). Potem się sobie przedstawiają. Klimat ojciec - syn jest chyba aż nazbyt oczywisty w kontekście całego filmu, ale jaka jest konkluzja?

2. Kac Vegas (The Hangover, reż. Todd Phillips, 2009)
Bardzo przyjemne odprężenie.

Poniedziałek, 1 lutego - nic. I dobrze.

niedziela, 31 stycznia 2010

Wczoraj nie widziałam nic. Zmęczenie materiału. Bolą mnie oczy. Za dużo oglądam ostatnio, a przede mną jeszcze kilkadziesiąt tytułów w miesiącu lutym. Czuję się przeglądana (overwatched? – można tak powiedzieć? Trochę takie Žižkowskie wychodzi w znaczeniu, bo to trochę jak prześledzona).
Z piątku na sobotę w nocy przerobiłam dwa tytuły: Pani minister tańczy (reż. Juliusz Gardan, 1937) i Ostatni dzwonek (reż. Magdalena Łazarkiewicz, 1989). Czasem zaskakuje mnie samą dziwna skłonność moja do zestawiania filmów. Może to pozostałość po Krakowie i moich indywidualnych maratonów filmowych?
Od czasów głębokiej młodości, gdy co tydzień, w niedzielę zasiadałam przed „W starym kinie”, nie dotknęłam ponownie tematu polskiego kina z okresu międzywojnia. Aż do teraz. Dobrze? Źle nie wiem. W przeciwieństwie do Jadzi, Pani Minister mnie znużyła. Zabawny pomysł, a jakoś tak bez natchnienia. Produkcyjniak. Tylko (znowu) dialogi zaskakujące, bo atrakcyjne.
Jeśli zaś o Ostatni dzwonek chodzi, to piosenki – tak, reszta troszkę z myszką. W kontekście historii (prawdy czasów) i świadomości, że był to debiut kinowy Łazarkiewicz, godny docenienia i  obejrzenia, jeśli ktoś jeszcze nie widział. A ja? A ja się starzeję i czasem mam wrażenie, ze pewne emocje są jak stare fotografie, ja pamiętam mniej więcej o co chodziło, gdzie to było, ale było to dawno już. Oglądając Ostatni dzwonek (po raz pierwszy od początku do końca) myślałam jak bardzo podobałby mi się ten film w liceum…

piątek, 29 stycznia 2010

Przedwczoraj zobaczyłam PAGAFANTAS (reż. Borja Cobeaga, 2009), bo musiałam. Liczyłam jednak na lepszą zabawę. Miejscami może i był śmieszny, ale miał to coś, czego ja nie lubię w komercyjnych filmach z Hiszpanii - posmak telewizyjny, czyli (jakże dobrze nam znany tu w Polsce) brak troski o formę. Innymi słowy mówiąc rzecz rozgrywa się na poziomie fabuły li i jedynie. W skrócie: Pagafantas to istota, która nie wywołuje erotycznych emocji w innych osobach. Chema, bohater filmu, jest pagafantas. Pech chce, że zakochuje się w naprawdę odjazdowej lasce - i wokół tego konfliktu (on ją kocha, ona jest boska, ale on jest pagafantas) jest budowana fabuła. Punkt wyjścia niezły, jak na komedię, realizacyjnie też ok, ale za bilet do kina to raczej bym nie zapłaciła.

*** 



Wczoraj z kolei postanowiłam odświeżyć sobie Crash Haggisa z 2004. Za pierwszym razem (a było to w Kinotece, jeśli dobrze pamiętam) bardzo emocjonalnie przeżyłam ten film, dużo mocnych szarpnięć. Wczoraj też było mocno, ale byłam trochę jak za ścianą ze szkła. Może chodziło o mój generalny humor, a może film ma jakąś rysę? Nie! Błąd. Ten film nie ma rysy - i to stwarza wrażenie sztuczności, gdzieś na granicy świadomości widza, mojej świadomości. Jest zbyt idealnie. Zbyt idealnie się to wszystko zazębia. Zbyt jednocześnie otwierają i zamykają się drzwi - a zabieg formalnie przecież bardzo w porządku (Na tym bezrybiu formy, który obecnie szerzy się masowo w kinie człowiek uczy się doceniać najmniejsze jej przejawy. Oczywiście przesadzam. Z ostatnich produkcji, jeśli tak pomyśleć, konsekwentną i adekwatną formę miała Biała wstążka Misia Haneke (2009), Głód McQueena (2008), Kieł Lanthimosa, a z komercyjnych Sherlock Holmes Guya Ritchie. Każdy kadr, kolor, struktura są tam przemyślanie; tempo, montaż jest dostosowany do historii, którą opowiada. Obraz do fabuły idealnie dopasowane, w bezwzględnej idealnej myślowej kontrze lub w przesunięciu znaczeniowym. Kontrapunkt. A ja-widz mam ciary i nic na to nie mogę poradzić.)
O co mi zatem chodzi z Crashem? Sama nie wiem. Słyszę uderzenia młota - w sensie kucia nowej teorii o zbyt idealnym filmie, ale co z tego wyjdzie sama nie wiem.
- Wróćmy do początku. Fabuła - mocna, zwarta, pełna prawdziwych emocji – zgadza się?
- No tak.
- Formalnie coś do zarzucenia?
- No nie.
- To o co chodzi?
- Kurczę, ja to wszystko rozumiem i zgadzam się, to naprawdę jest niezły film. Tylko, że wczoraj odniosłam wrażenie, że to komputer wymyślił wzór na niego. Idealnie dopasowane puzzle układanki, gdzieś na linii styku moich synaps, wydały mi się paskudne. Jakby ktoś po gombrowiczowsku przydawał mi gębę – „poczekaj, jeszcze chwila, jeszcze się wstrzymaj; teraz przygotuj się; zaraz, zaraz… !!! i teraz! Spazm! Teraz! Szloch!”. Przesadzam znowu. Siedziałam po prostu przed ekranem, miałam łzy w oczach, byłam poruszona i w jednej sekundzie rzeczywistość się wynaturzyła i poczułam, że te emocje nie są moje, że ktoś mi je wkłada na siłę. Czyli, że jednak Mitrix istnieje ;).

wtorek, 26 stycznia 2010

















W zielonych oczach Kowalskiego zawiera się wszystko. Jest tam prawda Hair Formana, jest nostalgia i nieprzystosowanie Five easy pieces Rafelsona. Jest prawda o amerykańskiej drodze. Jestem pod totalnym wrażeniem. Teraz na gorąco powiem tylko, że Śmierć w postaci Charlotte Ramplig (dlaczego na imdb jest info, że sceny usunięte?) jest ciarodajna. Vanishing point 1971 (reż. Ryś Sarafian) RULES!

poniedziałek, 25 stycznia 2010

All that jazz jest do kupienia na allegro - koleżka z IE sprzedaje. Ma też inne filmmy Boba, tj. Słodką Charity i Lenny'ego. Oczywiście nie są to polskie wydania. Czekam spokojnie do przelewu za styczeń i zamówię. Pomyślałam - przeglad filmów by B.F. - jest to jakaś myśl. W weekend obejrzałam Mary Poppins (reż. Hamilton Luske, Robert Stevenson, 1964) po raz pierwszy w życiu - bardzo urocze. Andrews daje radę choć gdy czytałam w dzieciństwie książki o Mary jakoś zupełnie inaczej ją sobie wyobrażałam. Upłynęlo chyba wystarczająco duzo czasu, żeby ze swobodą i tolerancją przyjąć wyniki pracy czyjejś wyobraźni. Supercalifragilistic-expialidocious. Generalnie jest git.
***
A jak już jestem w okolicach filmów piosenkowych (w sumie to od poczatku stycznia jakoś z nich nie wyszłam, z czego spostrzegawcza/y czytelni/cz/k/a już dawno zdał/a sobie sprawę), odświeżyłam też niedawno Jadzię - nasza rodzimą produkcję z '36 r. (reż. Mieczysław Krawicz). Z kinem autorskim mało ma wspólnego, ale Smosarska robi słodkie oczy a'la w niemym kinie i te dialogi!!! czy ludzie, co je pisali nie zostawili żadnego materiału genetycznego? Państwo rozmawiają ze sobe od niechcenia i dowcipnie. Dlaczego współczesne kino boi się takiego dialogu? Ostatni to chyba Bareja dzielnie stał na straży tej tradycji. 3 x ech

sobota, 23 stycznia 2010



Kilkanaście godzin po obejrzeniu NINE Marshalla [ob. sv.wol. 22.01.2010] co myślę? Praktycznie to o NINE myślę mało. Film raczej w pamięci mej na długo nie zostanie. Kilkoma przemyśleniami mogę się jednak podzielić. W kontekście oglądanych ostatnio musicali, musze powiedzieć, że chyba mało mnie rajcuje musical sceniczny. O to samo miałam pretensję przy Chicago, że piosenka jest na scenie, jest związana ze sztucznością, nie jest naturalną częścią filmu, jest odrywającym performancem. Odświeżyłam ostatnio Parasolki z Cherbourga (reż. Jacques Demy, 1964) [ob. 19.01.2010], gdzie bohaterowie śpiewają do siebie cały film. Tam, pomimo, że zupełnie nie tak jak w życiu, ten śpiew nie przeszkadza, jest konwencją, o której po chwili się zapomina i w konsekwencji staje się bardziej niż naturalny. Nagle odzywa się do Ciebie mąż i jeśli nie śpiewa masz poczucie rysy na rzeczywistości. Albo rok młodsza Kasia Ballou (reż. Elliot Silverstein) [ob. 18.01.2010], ballada opowiedziana, czy raczej wyśpiewana, przez dwóch krzykaczy, wędrownych grajków: Nat 'King' Cole’a i Stubbyego Kaye’a również oczarowuje. 
Zastanawiałam się czy jakiś sceniczny musical mi podpasował. Oczywiście Kabaret, ale to jest Top Platinum. O, właśnie mi zaświtało; że na zajęciach u Mistrza K., Mistrz pokazywał urywki All that Jazz by Fosse nota bene. Muszę to obejrzeć. Obejrzę i zdam relację, a wracając do baranów… Czego zatem brakuje Dziewiątemu? Tchnienia Boga? Braku talenty u reżysera? Wszystkiego po trochu, bo to taki przerost formy nad treścią. Jedna jedyna rzecz, jaka mnie ucieszyła (w porównaniu z nielubianym Chicago), że śpiewający dają radę. Wyciągają głosy i słucha się  przyjemnie. No i może wciąż chłopięcy uśmiech Day Lewisa. Zaskoczyła mnie (na niekorzyść) kompozycja Nicole Kidman (bo przyznacie sami, że Pani pełni rolę kompozycyjną) – taki mix Satine z Moulin Rouge! Luhrmana (2001) i reklamy Channel 5, czyli smutna powtórka.

piątek, 22 stycznia 2010

Dosyć długo woziłam się z obejrzeniem Kochanicy Francuza [ob. 7.01.2010] Karela Reisza (1981) i czuję się oszukana.
Mimo, że to Maryla. Jest jednak coś w tym, że pewne filmy nie wygrywają z czasem, ich blask śniedzieje. Aktorzy dobrzy, ale co z tego. Film jest do bólu przewidywalny, nawet dla mnie – nie znającej fabuły wcześniej. Czasem przewidywalność cieszy, raduje uderza w punkt perfekcji, dzieje się to wtedy gdy z pewnej idealnej struktury i kompozycji formalnej nie można uzyskać żadnego innego rozwiązania. Adaptacja po to by pokazać dwa alternatywne zakończenia książki? Ładny pomysł. Czemu znudził? Pozostaje wymiar edukacyjny.
***
Od jakiegoś czasu odświeżam zapomniane musicale, onegdaj z drżeniem oglądane razem z mamą, może wynika to z tego, że nadchodzi Nine, a mi się Chicago nie podobało. Szukam tego czegoś, co drżało w mym sercu jak oglądałam Greace, West Side Story czy Gigi. Przy okazji wyhaczam też inne okołomuzyczne tropy – a jak (Kasia Ballou na przykład, czy Wytańczyć marzenia właśnie).
Wytańczyć marzenia, Take the Lead (2006) [ob.: 21.01.2010] - Bawiłam się świetnie. Dzieciaki dobrze tańczą, film ma wszystko, co powinien mieć film taneczny, a jednocześnie jest wystarczająco świeży. Zastanawiałam się dlaczego nie wszedł do kin w przeciwieństwie do kilku szmirowatych propozycji tego gatunku. Dochodzę do wniosku, że jest to kwestia rozmycia głównego bohatera, którym niewątpliwie jest Rock, choć często znika z ekranu na dobre kilkanaście minut i ostatnia scena – zabrakło tam mięsa. Pewnie autorzy odtworzyli to, co zdarzyło się naprawdę (przynajmniej tym to pachnie_ zapominając czym jest prawda życia, a czym prawda ekranu. Niemniej mi osobiście to nie przeszkodziło cieszyć się tym filmem i rozruszać tanecznie ciało. Czasem po prostu film nie musi być dobry, żeby był fantastyczny.