niedziela, 31 stycznia 2010

Wczoraj nie widziałam nic. Zmęczenie materiału. Bolą mnie oczy. Za dużo oglądam ostatnio, a przede mną jeszcze kilkadziesiąt tytułów w miesiącu lutym. Czuję się przeglądana (overwatched? – można tak powiedzieć? Trochę takie Žižkowskie wychodzi w znaczeniu, bo to trochę jak prześledzona).
Z piątku na sobotę w nocy przerobiłam dwa tytuły: Pani minister tańczy (reż. Juliusz Gardan, 1937) i Ostatni dzwonek (reż. Magdalena Łazarkiewicz, 1989). Czasem zaskakuje mnie samą dziwna skłonność moja do zestawiania filmów. Może to pozostałość po Krakowie i moich indywidualnych maratonów filmowych?
Od czasów głębokiej młodości, gdy co tydzień, w niedzielę zasiadałam przed „W starym kinie”, nie dotknęłam ponownie tematu polskiego kina z okresu międzywojnia. Aż do teraz. Dobrze? Źle nie wiem. W przeciwieństwie do Jadzi, Pani Minister mnie znużyła. Zabawny pomysł, a jakoś tak bez natchnienia. Produkcyjniak. Tylko (znowu) dialogi zaskakujące, bo atrakcyjne.
Jeśli zaś o Ostatni dzwonek chodzi, to piosenki – tak, reszta troszkę z myszką. W kontekście historii (prawdy czasów) i świadomości, że był to debiut kinowy Łazarkiewicz, godny docenienia i  obejrzenia, jeśli ktoś jeszcze nie widział. A ja? A ja się starzeję i czasem mam wrażenie, ze pewne emocje są jak stare fotografie, ja pamiętam mniej więcej o co chodziło, gdzie to było, ale było to dawno już. Oglądając Ostatni dzwonek (po raz pierwszy od początku do końca) myślałam jak bardzo podobałby mi się ten film w liceum…

Brak komentarzy: