piątek, 29 stycznia 2010

Przedwczoraj zobaczyłam PAGAFANTAS (reż. Borja Cobeaga, 2009), bo musiałam. Liczyłam jednak na lepszą zabawę. Miejscami może i był śmieszny, ale miał to coś, czego ja nie lubię w komercyjnych filmach z Hiszpanii - posmak telewizyjny, czyli (jakże dobrze nam znany tu w Polsce) brak troski o formę. Innymi słowy mówiąc rzecz rozgrywa się na poziomie fabuły li i jedynie. W skrócie: Pagafantas to istota, która nie wywołuje erotycznych emocji w innych osobach. Chema, bohater filmu, jest pagafantas. Pech chce, że zakochuje się w naprawdę odjazdowej lasce - i wokół tego konfliktu (on ją kocha, ona jest boska, ale on jest pagafantas) jest budowana fabuła. Punkt wyjścia niezły, jak na komedię, realizacyjnie też ok, ale za bilet do kina to raczej bym nie zapłaciła.

*** 



Wczoraj z kolei postanowiłam odświeżyć sobie Crash Haggisa z 2004. Za pierwszym razem (a było to w Kinotece, jeśli dobrze pamiętam) bardzo emocjonalnie przeżyłam ten film, dużo mocnych szarpnięć. Wczoraj też było mocno, ale byłam trochę jak za ścianą ze szkła. Może chodziło o mój generalny humor, a może film ma jakąś rysę? Nie! Błąd. Ten film nie ma rysy - i to stwarza wrażenie sztuczności, gdzieś na granicy świadomości widza, mojej świadomości. Jest zbyt idealnie. Zbyt idealnie się to wszystko zazębia. Zbyt jednocześnie otwierają i zamykają się drzwi - a zabieg formalnie przecież bardzo w porządku (Na tym bezrybiu formy, który obecnie szerzy się masowo w kinie człowiek uczy się doceniać najmniejsze jej przejawy. Oczywiście przesadzam. Z ostatnich produkcji, jeśli tak pomyśleć, konsekwentną i adekwatną formę miała Biała wstążka Misia Haneke (2009), Głód McQueena (2008), Kieł Lanthimosa, a z komercyjnych Sherlock Holmes Guya Ritchie. Każdy kadr, kolor, struktura są tam przemyślanie; tempo, montaż jest dostosowany do historii, którą opowiada. Obraz do fabuły idealnie dopasowane, w bezwzględnej idealnej myślowej kontrze lub w przesunięciu znaczeniowym. Kontrapunkt. A ja-widz mam ciary i nic na to nie mogę poradzić.)
O co mi zatem chodzi z Crashem? Sama nie wiem. Słyszę uderzenia młota - w sensie kucia nowej teorii o zbyt idealnym filmie, ale co z tego wyjdzie sama nie wiem.
- Wróćmy do początku. Fabuła - mocna, zwarta, pełna prawdziwych emocji – zgadza się?
- No tak.
- Formalnie coś do zarzucenia?
- No nie.
- To o co chodzi?
- Kurczę, ja to wszystko rozumiem i zgadzam się, to naprawdę jest niezły film. Tylko, że wczoraj odniosłam wrażenie, że to komputer wymyślił wzór na niego. Idealnie dopasowane puzzle układanki, gdzieś na linii styku moich synaps, wydały mi się paskudne. Jakby ktoś po gombrowiczowsku przydawał mi gębę – „poczekaj, jeszcze chwila, jeszcze się wstrzymaj; teraz przygotuj się; zaraz, zaraz… !!! i teraz! Spazm! Teraz! Szloch!”. Przesadzam znowu. Siedziałam po prostu przed ekranem, miałam łzy w oczach, byłam poruszona i w jednej sekundzie rzeczywistość się wynaturzyła i poczułam, że te emocje nie są moje, że ktoś mi je wkłada na siłę. Czyli, że jednak Mitrix istnieje ;).

Brak komentarzy: