piątek, 22 stycznia 2010

Dosyć długo woziłam się z obejrzeniem Kochanicy Francuza [ob. 7.01.2010] Karela Reisza (1981) i czuję się oszukana.
Mimo, że to Maryla. Jest jednak coś w tym, że pewne filmy nie wygrywają z czasem, ich blask śniedzieje. Aktorzy dobrzy, ale co z tego. Film jest do bólu przewidywalny, nawet dla mnie – nie znającej fabuły wcześniej. Czasem przewidywalność cieszy, raduje uderza w punkt perfekcji, dzieje się to wtedy gdy z pewnej idealnej struktury i kompozycji formalnej nie można uzyskać żadnego innego rozwiązania. Adaptacja po to by pokazać dwa alternatywne zakończenia książki? Ładny pomysł. Czemu znudził? Pozostaje wymiar edukacyjny.
***
Od jakiegoś czasu odświeżam zapomniane musicale, onegdaj z drżeniem oglądane razem z mamą, może wynika to z tego, że nadchodzi Nine, a mi się Chicago nie podobało. Szukam tego czegoś, co drżało w mym sercu jak oglądałam Greace, West Side Story czy Gigi. Przy okazji wyhaczam też inne okołomuzyczne tropy – a jak (Kasia Ballou na przykład, czy Wytańczyć marzenia właśnie).
Wytańczyć marzenia, Take the Lead (2006) [ob.: 21.01.2010] - Bawiłam się świetnie. Dzieciaki dobrze tańczą, film ma wszystko, co powinien mieć film taneczny, a jednocześnie jest wystarczająco świeży. Zastanawiałam się dlaczego nie wszedł do kin w przeciwieństwie do kilku szmirowatych propozycji tego gatunku. Dochodzę do wniosku, że jest to kwestia rozmycia głównego bohatera, którym niewątpliwie jest Rock, choć często znika z ekranu na dobre kilkanaście minut i ostatnia scena – zabrakło tam mięsa. Pewnie autorzy odtworzyli to, co zdarzyło się naprawdę (przynajmniej tym to pachnie_ zapominając czym jest prawda życia, a czym prawda ekranu. Niemniej mi osobiście to nie przeszkodziło cieszyć się tym filmem i rozruszać tanecznie ciało. Czasem po prostu film nie musi być dobry, żeby był fantastyczny.

Brak komentarzy: