wtorek, 2 marca 2010

Berlin po raz ósmy i po raz sześćdziesiąty.

Pisane 19 lutego 2010 r.

Miałam tę przyjemność po raz ósmy uczestniczyć w tym wyjątkowym wydarzeniu. Uwielbiam Berlinale, trochę ze względów emocjonalnych (był to pierwszy międzynarodowy festiwal na jaki pojechałam) i ze względów organizacyjnych. I przez Berlin sam w sobie. W czasie Berlinale żałuję nawet, że się nie przykładałam bardziej do niemieckiego w czasach liceum, w czasach traumatycznych pana prof. Lipskiego.







Obejrzałam ze 30 tytułów (nie wiem dokładnie muszę policzyć). Razem ze spotkaniami więcej nie mogłam. Z różnych względów nie mogę za bardzo na razie pochwalić się tym, co zobaczyłam. Moje szczegółowe wrażenia opublikuje później. Dzisiaj o jednym: IF I WANT TO WHISTLE I WHISTLE (Eu când vreau să fluier, fluier, Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę, reż. Florin Şerban, 2010) – nowe świeże wydanie samotności długodystansowca. Piękny film o wolności, piękny i mocny, a zrealizowany najprostszymi środkami. Kamera jest leniwa, spokojna, sceny prawie dokumentalne, fabuła wyłania sie mimochodem, a jednocześnie konsekwentnie i co tu dużo mówić subtelnie zaskakuje.
Silviu ma 18 lat (i strasznie mi przypomina B. w tym wieku), zostało mu kilkanaście dni z 4-letniego wyroku w domu poprawczym. Właśnie teraz po długiej nieobecności wraca z Włoch jego matka, by zabrać ze sobą jego młodszego brata. Mają wyjechać ze dwa dni przez jego zwolnieniem. To jest właśnie ten twist plot, który zmusi go do podejmowania trudnych decyzji i do postawienia na szali swojej wolności. W tym krótkim fragmencie swojego życia ukazanym w filmie, staje się wolny. Dorasta, dojrzewa do wolności. A ja podążając za nim przypominam sobie, że wolność duszy mimo wszystko mało zależy od wolności ciała.
Widziałam film w dwóch częściach. Za pierwszym razem musiałam wyjść na spotkanie w chyba najbardziej dramatycznym momencie. Był to ten moment, że mogło sie później zdarzyć wszystko, a ja spodziewałam się najgorszego. I nie wiem czy to powodował sam film, czy to podobieństwo Silviu do B., że nie mogłam się otrząsnąć. Na drugi rzut (jakieś ostatnie 30 minut) wchodziłam zestresowana. Nie chciałam oglądać jak zabijają mi głównego bohatera, a jednocześnie nie mogłam nie upewnić się, co z nim się stanie i jak się stanie. Na koniec filmu radość moja była nieskończona.
Scenę agresji Silviu zobaczyłam w sumie dwa razy i stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że nie była zaplanowana. Chłopak reagował spontanicznie na zmieniającą się sytuację. Co za koleś z tego George Piştereanu - to taki typ aktora, którego kamera kocha, a widz nie może oderwać od niego oczu. Liczę na to, że nie jest to jego rola życia i ze będę miała tę przyjemność by go oglądać w przyszłości. A jaka idzie za nim emocjonalność mimo, ze praktycznie wydaje się nie reagować na otoczenie, że zamknięty trochę w sobie postanawia po prostu przetrwać tych kilka dni, a potem wybucha z bezsilności.
Co lubię w tym filmie? Że pozostawia widzowi tę piękną przestrzeń interpretacyjną, a jednocześnie tam gdzie trzeba podaje mu rękę, żeby się nie zgubił. Że wszystko rozgrywa się na oczy, na patrzenie aktorów na siebie.
Debiut pełnometrażowy najwyższych lotów.

1 komentarz:

RO-mania.pl pisze...

Zgadzam się z Twoją opinią o rumuńskim filmie 'Eu când vreau să fluier, fluier' i cieszy mnie, że kino rumuńskie, tak nieznane szerszej publiczności (tak samo jak kraj), błyszczy na arenie międzynarodowej. Pozdrawiam!